Rozmowa z ks. Filipem Manikowskim MSF, misjonarzem, który 28 października 2022 r. wyjechał na misje do Papui Nowej Gwinei
- Czy wstępując do Misjonarzy Świętej Rodziny marzył Ksiądz o wyjeździe na misje?
- Zacznę do początku… Jako dziecko rozumiejące trochę świat, myślałem o tym, żeby iść za Jezusem. To było takie trochę nieokreślone marzenie, aby iść od wioski do wioski, spotykać ludzi i mówić im o Jezusie. Potem zrozumiałem, że aby to marzenie dziecięce zrealizować, potrzebne jest wykształcenie. Miałem w sercu wiarę i chciałem udzielać ludziom sakramentów, więc przyszła myśl, aby zostać księdzem. Dowiedziałem się, że jest różnica między księdzem diecezjalnym a zakonnikiem czy członkiem jakiegoś zgromadzenia zakonnego. Usłyszałem takie zdanie, że członkowie zgromadzeń zakonnych, ci którzy składają śluby zakonne – „oni jakby doskonalej, bardziej ekstremalnie idą za Panem Jezusem” i dodatkowo ślubują czystość, ubóstwo i posłuszeństwo. W mojej głowie jako nastolatka wybrzmiało to „bardziej”, „bardziej ekstremalnie” i od razu pomyślałem, że ja chcę tego, chcę „bardziej” iść za Jezusem, „bardziej” Go naśladować. I wtedy zadałem sobie pytanie: jaki zakon? jakie zgromadzenie? I jako znak odczytałem to, że skoro Pan Bóg pozwolił mi wzrastać w parafii prowadzonej przez Misjonarzy Świętej Rodziny w Złotowie i dał mi takie pragnienie, to jasne, że ja chcę do nich. No i decyzja podjęta.
Wstępując nie miałem sprecyzowanego planu, że chcę na misje. Natomiast w nowicjacie, na pierwszym roku, wpadła mi w ręce książka ks. Bogdana Cofalika MSF pt. „Migawki misyjne”. Czytałem ją z zapartym tchem, miałem ciarki na ciele i podziwiałem pracę ks. Bogdana, który barwnie opisuje spotkania z drugim człowiekiem. I myślałem wtedy, że jak są superbohaterowie w komiksach, to takimi superbohaterami są też misjonarze, oni robią takie piękne rzeczy. Ale wtedy nie miałem jeszcze odwagi nawet przed sobą wypowiedzieć tego marzenia, że chciałbym pojechać na misje. Z biegiem czasu miałem wiele znaków od Boga, które wołały: Papua Nowa Gwinea. Tak to odczytywałem w swoim sercu. Jednym z takich znaków były spotkania z misjonarzami: czy to w nowicjacie, czy na pielgrzymce, czy gdy słuchałem ich kazań, to serce mi się gotowało, że tak „chciałbym bardzo”. Ale nadal tego nie artykułowałem, bo nadal się bałem, że się nie nadaję, gdzie ja - za słaby jestem. Kolejnym znakiem było to, że gdy w 2016 r. byłem wyświecony na księdza i przyszedłem jako wikary do parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Otwocku-Świdrze, to właśnie wtedy przyjechali Papuasi razem z ks. biskupem Dariuszem Kałużą MSF na Światowe Dni Młodzieży. Przyjechało ich siedmiu i wraz z Basią Stankiewicz otoczyliśmy ich opieką. Pokazaliśmy im Świder, chodziliśmy boso w rzece, pojechaliśmy do Warszawy, gdzie m.in. zobaczyliśmy Pałac Kultury i Nauki. Jednego z wieczorów Papuasi obstawiali liturgię Mszy Świętej, tzn. śpiewali, grali… I wtedy coś we mnie pękło. Stało się oczywiste, że Pan Bóg tam mnie woła. Tak to odczytywałem. Miałem takie pragnienie i odważyłem się sam przed sobą przyznać, że chciałbym tam pojechać i to jest wola Boża. Pokornie starałem się to odczytywać.
- Czy mógł ksiądz wybrać wyjazd akurat na Papuę Nową Gwineę? Czy władze Zgromadzenia narzucają kraj? Czy też akurat było tam „wolne miejsce”?
- Pierwsze trzy lata mojego kapłaństwa spędziłem w Świdrze. Później potrzebowałem trochę czasu, aby na nowo odnaleźć siebie. Nie było też szans dla żadnego misjonarza na wyjazd, gdyż byliśmy potrzebni tutaj w Polsce. I dopiero, gdy stanąłem „na nogi po burzy”, gdy moja wiara się umocniła, odzyskałem dziecięctwo Boże, wtedy - dosłownie wtedy - otworzył się nabór na misje do Papui Nowej Gwinei. Było obwieszczenie: chcemy wysłać co najmniej dwóch misjonarzy, można pisać podania. Popłakałem się z radości. Pan Bóg tak pisze tę historię… Oczywiście moje podanie wpłynęło jako pierwsze. Przełożeni już wcześniej wiedzieli, że pragnę wyjechać. Podczas oficjalnych i prywatnych rozmów zawsze mówiłem, że ja siebie w przyszłości widzę na PNG, jest to moim pragnieniem. Ksiądz Prowincjał powiedział wtedy: złóż podanie, jesteś brany pod uwagę jako poważny kandydat. I zostałem wybrany. I tak zaczęła się moja przygoda z przygotowaniami.
- Przygotowania w Irlandii…
- Miałem tam być tylko przez trzy miesiące w szkole języka angielskiego, żeby się „rozpędzić” w tym języku, bo jest on faktycznie potrzebny w rozmowie z biskupem w Mendi (aktualny biskup jest ze Stanów Zjednoczonych); spotkania wszystkich księży prowadzone są w języku angielskim. Po drugie: dzięki znajomości języka angielskiego łatwiej będzie się nauczyć języka pidgin english. Przez trzy miesiące razem z ks. Adamem Wiśniewskim MSF uczyliśmy się w szkole, a później dużo czasu zajęło nam załatwienie dokumentów: pozwolenia na pracę i wizy. Trwało to dużo dłużej niż myśleliśmy i to nie było z naszej winy, ale ze względów formalnych w Papui. Po trzech miesiącach nauki, będąc jeszcze w Irlandii, pomyślałem sobie, że szkoły już nie potrzebuję, bo język angielskim mam dobrze opanowany. Za pozwoleniem ks. prowincjała MSF znalazłem więc parafię, w której rozpocząłem posługę. Mieszkałem samotnie, w dużym domu na wsi. Miałem więc okazję, aby sprawdzić się w samodzielności. Posługiwałem przez ok. 8 miesięcy wszystkie sakramenty w języku angielskim. Była to piękna przygoda.
- Niebawem wyjedzie ksiądz na Papuę Nową Gwineę. To spotkanie z innymi ludźmi, z inną kulturą. Czy ma ksiądz jakieś obawy?
- Na jednym z filmików z serii „Jestem MSF” z Papui Nowej Gwinei ks. Robert Ablewicz MSF powiedział, że Papua jest piękna, bo tam można być nieubranym, niepoukładanym, nieumytym nawet, a i tak cię kochają (śmiech). Jak to usłyszeliśmy w seminarium, to razem ze współbraćmi się śmialiśmy, bo oni mówili: Filip ta Papua jest dla Ciebie (😊). Ja kocham las, chodzenie po górach, nawet kilkudniowe samotne wędrówki z namiotem na plecach i pod tym względem takie rzeczy mnie nie przerażają.
- Na początku będzie ksiądz na parafii w Ialibu, gdzie proboszczem jest ks. Robert Ablewicz MSF. Jest to teren górzysty, od wioski do wioski jest daleka droga…
- Tak, z tego co wiem, to oni żyją powyżej 2000 m n.p.m., dookoła są szczyty górskie 3500 a nawet 4000 m, a więc teren jest bardzo górzysty i jest dużo do chodzenia. Czekam na to, aby się zmęczyć tak fizycznie… Oczywiście są takie rzeczy, których się bardzo boję, bo są różnice kultur, których nie zrozumiemy w tydzień ani w ciągu kilku lat. Oni mają inną wrażliwość, inny język, inny sposób gestykulacji, inną mimikę twarzy, inne jedzenie, inny klimat - ale pomalutku, z miłością i zrozumieniem trzeba podejść do wszystkiego. Muszę wyzbyć się europejskich czy polskich uprzedzeń, moich schematów myślenia, aby być faktycznie dla nich. Oni po prostu myślą inaczej, co nie znaczny gorzej. To są jakieś bariery, z którymi będę musiał się zmierzyć. Słyszałem, że bywa tam także niebezpiecznie. Podczas wojen, które dosyć często się zdarzają, emocje się gotują. Mimo, że Papuasi kochają i szanują misjonarzy, to gdy jest wojna, zagrożeni bywają też misjonarze. Ale staram się na to spojrzeć i z takiej strony: jakbyśmy zebrali wszystkie złe wydarzenia, jakie miały miejsce w ostatnim czasie w Polsce, to i w naszej ojczyźnie jest bardzo niebezpiecznie. A my tu żyjemy, jesteśmy szczęśliwi i walczymy o piękno. I w ten sposób staram się uspokajać. Chcę wziąć udział w tej walce o piękno razem z Papuasami. A jak będzie? Czy się wystraszę i będę musiał pokornie powrócić? Tak też przecież może być... Jestem gotowy na to, co Pan dla mnie przygotował, chcę przyjąć Jego dary, bo one są dla mnie najlepsze. Może okazać się, że moja nieporadność będzie piękniejsza dla Boga, bo tu chodzi o niebo i zbawienie, a nie o nasze sukcesy. Zobaczymy.
- Widzę, że jest ksiądz szczęśliwy, że niebawem wyjeżdża na misje. Opowiada ksiądz z taką ogromną radością, którą słychać w głosie, widać w gestykulacji…
- To prawda. Muszę też powiedzieć, że ten ostatni czas, te bezpośrednie przygotowania i pożegnania, przytulenie najbliższych, mamy, cioci, parafian, z którymi pracowałem, są dla mnie bardzo trudne emocjonalnie. Zobaczyć jak ciocia i wujek płaczą, jak mama popłakuje... To wszystko jest ważne i potrzebne. Ale trudno też powiedzieć mamie i cioci: do zobaczenia. Co odpowiedzieć na pytanie, kiedy się zobaczymy? Nie wiem, może za trzy lata? Nie jest to łatwe i z tego względu chciałbym, aby samolot już wystartował, by poczuć, że skończyłem już ten trudny czas bezpośredniego przygotowania, za który Boże bardzo Ci dziękuję, ale chcę już zacząć to zadanie i dlatego śpieszno mi tam do Papuasów.
- Pierwsi misjonarze ze Zgromadzenia MSF, którzy ponad 30 lat temu dotarli na PNG, mieli dużo trudniej. Wszystko było nowe, nieznane… Teraz są media społecznościowe, dzięki którym można utrzymywać bezpośredni kontakt z rodziną, ze znajomymi…
- Tak. Oni nie wiedzieli dokąd jadą. Ich wyjazd był zupełnie inny. Ja jadę do współbraci, którzy tam już są. Wiele razy obserwowałem ich szczęśliwe twarze, gdy przyjeżdżali na urlopy do Polski. Natomiast, gdy sięgniemy w historii jeszcze głębiej, do lat 20. XX wieku, gdy misjonarze opuszczali kraj, to całe parafie szły, aby pożegnać misjonarza, bo to było ogromne wydarzenie. Ówczesny misjonarz całe życie oddawał Bogu i wiadomo było, że już nie wróci, nie zobaczy swojej rodziny, swoich bliskich, nie przytuli. My przylatujemy co kilka lat, bo obecnie są takie możliwości. Przez to, że samolot się wzbił w powietrze, świat stał się tak malutki, że na drugi koniec świata można szybko się dostać. Ja wystartuję w czwartek z Warszawy i gdy dotrę na Papuę Nową Gwineę, do parafii prowadzonej przez księdza Roberta to będzie sobota wieczór. Na drugi koniec świata w dwa dni! Ten świat jest malutki, to jest zupełnie inny wymiar, wymiar misyjny także.
- Nagrywamy tę rozmowę w biurze Referatu Misyjnego MSF. Czy ma Ksiądz jakąś specjalną prośbę do Przyjaciół Misji? Czy będąc w Irlandii odczuwał może ksiądz pomoc duchową? Czy potrzebna jest pomoc finansowa?
- Będąc w Irlandii na parafii, robiliśmy dzieła charytatywne, wspomagaliśmy Ukrainę na wojnie, zebraliśmy wiele euro dla Ukrainy i innych krajów. Tam nie potrzebowałem żadnego wsparcia finansowego, bo tam żyją ludzie dobrze sytuowani, mogący się dzielić tym, co mają. Nie wiem, jak jest na Papui Nowej Gwinei, żadnego dobra jeszcze tam nie zrobiłem (uśmiech) i nie czuję się upoważniony, aby prosić o pieniądze. Natomiast będąc w Irlandii, mieszkając samemu w wielkim domu na wsi, doświadczyłem, że istnieje coś takiego jak samotność misjonarza. Jak skończysz akcje, spotkania z ludźmi, zawsze wracasz do pustego domu. Owszem jest brewiarz, modlitwa, jest rozmowa z Chrystusem, ale czasami ta samotność doskwiera. W Irlandii tak spędziłem kilka miesięcy. Ale słyszałem, że na Papui Nowej Gwinei ok. godz. 18.00 robi się ciemno aż do godz. 6.00 rano. Więc te samotne długie wieczory czasami mogą być problemem. I tak sobie myślę, aby nie poddać się diabłu, że coś jest nie tak, aby w tych długich ciemnych godzinach nie zbłądzić, nie dać się pokusom, zakłamaniom diabła. Myślę, że bez modlitwy nic bym nie zrobił. Wiem, jak bardzo jestem słaby, jak potrzebuję drugiego człowieka, wsparcia od ludzi, którzy żyją wokół mnie. Ta samotność jest dla mnie wyzwaniem.
A więc jeżeli mogę się zwrócić do Przyjaciół Misji, to po prostu proszę Was o modlitwę, proszę o duchowe wsparcie i bardzo dziękuję za to, co robicie. Usłyszałem od wielu Przyjaciół Misji, z którymi dane było mi się spotkać, o nowennach pompejańskich odmawianych w intencji misjonarzy. Za taką modlitwę jestem niesamowicie wdzięczny. Mam świadomość, że jestem zwykłym, słabym człowiekiem. Przekonałem się o tym wielokrotnie. Czasami tam, gdzie się pojawiam i pełnię swoją posługę nie ze względu na moje talenty ani na bycie superbohaterem – bo nim nie jestem, o czym przekonałem się już nieraz w życiu – to naprawdę widzę, że dzieją się cuda. Skąd to się bierze? To jest Łaska Boża wyproszona na kolanach czy we łzach przez ludzi, którzy chwytają za różaniec, modlą się. Jestem o tym przekonany. Dlatego proszę o wsparcie jako misjonarz, który dopiero zaczyna zmierzać się z wyzwaniami. Wiem, że ten wiatr w skrzydła, powiew Ducha Świętego, powiew modlitwy, jest mi bardzo potrzebny, bez niego nic nie zdołam uczynić i o to bardzo proszę.
- Myślę, że w imieniu wszystkich Przyjaciół Misji mogę to obiecać. Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę opieki Najświętszej Rodziny
Rozmawiała: Małgorzata Zawadka
ul. Kołłątaja 80/82
05-402 Otwock-Świder
kom. +48 512 800 971